Gdańskie Spotkania Literackie

„Uczę tylko sygnalizacji świetlnej” – z Elżbietą Muskat-Tabakowską rozmawia Sławomir Paszkiet

Czy pamięta pani, jak się zaczęła jej przygoda z tłumaczeniem?

Pierwsze tłumaczenie robiłam na studiach dla przyjaciół z AGH. Zapamiętałam je dobrze, po­nieważ napisałam o „dziureczkach bez światła”, a miało być o niedrożnych przewodach i świa­tłowodach. Skończyło się to awanturą, a ja zro­zumiałam, że trzeba wiedzieć, co się robi i trze­ba troszeczkę umieć. To było wieki temu i wtedy też przyrzekłam sobie, że nie będę robić tłuma­czeń technicznych. I nie robię. Nigdy.

 Czy zdarzyło się pani w trakcie pracy nad prze­kładem, że jakieś trudności językowe doprowa­dzały panią na skraj rozpaczy?

W tym zawodzie do czarnej rozpaczy dochodzi się mniej więcej trzy, cztery razy dziennie. Ale mnie do niej doprowadziło zupełnie co innego. To autentyczna anegdota – jak się bardzo chce, to można każdemu wyrażeniu językowemu przypisać każde znaczenie. To nie były już rureczki bez światła, tylko jakiś esej literacki, z hasłem „Mircea Eliade”. Nie kojarzyłam tego, więc zaczęłam poszukiwania w różnych słownikach anglistycznych, niestety bez sukcesu, bo słowników było mało, a biblioteka marna. Pomyślałam wtedy, że to pewnie z łaciny, poszłam z tym do kolegów łacinników (nie wymienię ich tu z nazwiska…) i szukaliśmy przez pięć godzin. Udało nam się w końcu znaleźć, że „Mircea Eliade” to świątynia Pallas Ateny w jakimś bardzo małym miejscu, gdzieś na Peloponezie. Jednak gdy wróciłam do domu, okazało się, że to nijak nie pasuje do kon­tekstu; upłynęło trochę czasu zanim się dowiedziałam, że Mircea Eliade był rumuńskim kryty­kiem literatury. I to mnie doprowadziło do rozpaczy: to, że najpierw nie wiedziałam, że potem myślałam, że wiedziałam, i dopiero nie wiedziałam, o…

Jaką rolę odgrywa w pani pracy współpraca z autorem, mam przede wszystkim na myśli Norma­na Daviesa?

Owszem, znamy się od dawna, wręcz zdaje mi się, że od zawsze, ale z nim się nie da współpraco­wać, bo jak mogłaby ta współpraca wyglądać? „Norman, dlaczego ty na stronie 13 Bożego igrzy­ska mówisz to a to?”, on na to odpowie: „A co tam jest na tej stronie?” Ja mu powiemco, a on odpowie, że pojęcia nie ma. To nie jest więc współpraca sensu stricto, natomiast pomaga przyjaźń. Na tej samej zasadzie młodzież deklaruje, że mówi Psami, Pasikowskim, albo myśli Pa­sikowskim. Po prostu zaczyna się poznawać człowieka, jego konstrukcję psychiczną, umysło­wość, poczucie humoru, jego sposób mówienia. To zjawisko mimikry, zresztą sądzę, że tłumacz powinien te zdolności do mimikry mieć. Na przykład bardzo muszę uważać, żeby nie rozmawiać z kimś, kto się jąka. Bo ja natychmiast także zaczynam się zacinać. Z Normanem to długa znajo­mość, przyjaźń, godziny rozmów. No i luksus, że w ataku czarnej rozpaczy można pytać, nawet nie licząc na odpowiedź, albo coś przedyskutować. Ale on od pewnego czasu mówi: „A rób jak chcesz, bo ty wiesz lepiej”.

Jak wyglądało pani pierwsze spotkanie z Daviesem?

Poznaliśmy się, kiedy Boże igrzysko było jeszcze na indeksie, a Norman Davies na nim nie był. Przyjechał do Krakowa, żeby sprawdzić, czy da się coś zrobić z tą książką. Jako tłumaczkę polecił mnie wtedy nasz wspólny przyjaciel, a że byłam ze Znakiem, polskim wydawcą Daviesa, zaprzy­jaźniona też od zawsze, to się spotkaliśmy u szczytu schodków na Wiślnej.* No i zaczęło się od kłótni, ale nie ze mną, lecz z pewnym pedantycznym historykiem, którego nie wymienię z nazwiska. Poszło o Korybuta Wiśniowieckiego i kiszone ogórki. Historyk się upierał, że Wiśniowiecki nie mógł umrzeć z przejedzenia kiszonymi ogórkami, bo ich wtedy nie znano w Polsce. Na pewno miał rację, ale Norman też miał swoją rację – twierdził, że jemu do obrazu Korybuta Wiśniowieckiego pasu­ją te ogórki i mają zostać. Mnie się to spodobało, a potem już poleciało i się zaprzyjaźniliśmy.

Kiedy myślimy o tłumaczu, to wyobrażamy sobie odgrodzonego od reszty świata samotnika, któ­ry w pojedynkę pokonuje przepaść między dwoma językami i dwiema kulturami. Czy tak właśnie wyglą­da to w pani przypadku?

Mam to szczęście, że nie tylko pracuję z autorem, z którym się przyjaźnię, ale również z wydaw­nictwem, które nie poddało się trendom dzikiego kapitalizmu. Taki luksus jak ja ma niewielu ko­legów-tłumaczy. A luksus to konsultant merytoryczny. Bo mnie obraz „dziureczek bez światła” prześladuje przez te wszystkie lata. Nie ośmieliłabym się tłumaczyć historii bez świadomości, że mój tekst potem przejrzy ktoś, kto rzeczywiście się na historii zna. To samo dotyczy różnych wpadek, które się zdarzają i mogą umknąć uwagi tłumacza. Na przykład nie wiedziałam, że mó­wię „napotykać na coś”, co jest błędem w polszczyźnie. Dobrze jest, żeby ktoś takie rzeczy wyła­pał. Poza tym z Normanem i ze Znakiem pracuję „na zakładkę”, co jest bardzo niekomfortową sy­tuacją, nigdy prawie nie ma się gotowego tekstu, podstawa zawsze jest in statu nascendi. Musi być więc redaktor, który to trzyma w garści, techniczni redaktorzy, którzy uporządkują tekst chronologicznie, bez nich w tym trybie zupełnie nie dałoby się pracować. Poza tym dobrze jest mieć „murzyna”. Mam do nich szczęście, do wyszukiwania informacji mam świetnych ludzi. A to jest strasznie czasochłonne, nigdy by się nie dało terminów dotrzymać, gdyby człowiek wiedział, że jest zdany sam na siebie. A ja sygnalizuję: „Tu mam problem, tam mam problem, to mi znajdź, to mi wyszukaj”. Ten sztab ludzi, ci, którzy ze mną pracują w Znaku, są po prostu rewelacyjni. To naprawdę ogromny komfort i wielka pomoc.

Naprawdę z wszystkimi układa się tak gładko?

Wyłączam niektórych polonistów. Z polonistami się spieram bezustannie i toczę krwawe… bez­krwawe boje. Wiedzą o nich co nieco czytelnicy moich książek, bo czasem złośliwie tu i ówdzie o tym piszę.

Jest pani kierownikiem Katedry UNESCO do Badań nad Przekładem i Komunikacją, która specja­lizuje się między innymi w kształceniu tłumaczy literackich. Wielu znanych translatorów pod­chodzi niezwykle sceptycznie do kwestii takiego szkolenia, twierdząc, że umiejętność przekładu to „dar” lub „sztuka”, której nie można się nauczyć. Rozumiem, że pani ocenia to inaczej.

Katedra UNESCO jest w tej chwili jedyną instytucją w Polsce, która w systematyczny sposób kształci adeptów tego zawodu, tłumaczy literatury in spe. In spe, bo nigdy nie można być pewnym, jaka będzie wartość finalnego produktu. Staramy się wybrać kandydatów, którzy mają potencjał i predyspo­zycje, ale moje koleżanki, tak jak ja sama, nie wierzą, że tłumaczenia literackiego można kogokol­wiek nauczyć. Nasz program jest skonstruowany dobrze – nie jestem jego autorką, więc mogę chwalić – ponieważ uczy rzemiosła, a tego akurat nauczyć można. To znaczy: znajomości warsz­tatu, sposobu szukania informacji, współpracy z zespołem w redakcji, rygorów formalnych, etyki zawodowej. Natomiast program nie uczy samego tłumaczenia literackiego, tego się zrobić nie da. Dajemy tylko przykład, to znaczy koleżanki jakimś cudem sprowadzają wybitnych tłumaczy, którzy pokazują co i jak robią. To jedyne, co można takiej młodzieży zaoferować – dobry przykład.

W jednej ze swoich książek o przekładzie pisze pani, że adeptów sztuki tłumaczenia należy uczyć przede wszystkim „uwrażliwienia na tekst”.

Tak. Jedyne, czego można nauczyć to rodzaj sygnalizacji świetlnej. Uczymy działania systemu, który w umyśle tłumacza w odpowiednim momencie zapali czerwone światełko: „Uważaj, tu może być pułapka. Uważaj!” Tylko tak w moim przekonaniu może wyglądać kształcenie tłumacza lite­ratury. Nie chodzi o opanowanie terminologii, zestawu struktur składniowych czy artystycznych dla jakiegoś gatunku. Liczy się wrażliwość na możliwe pułapki, umiejętność wybrania drogi, któ­ra pozwoli się z niej nie omsknąć. Oczywiście nie zawsze się to udaje, ale to jest tak jak z prowa­dzeniem samochodu albo z jazdą na nartach. Są rzemieślnicy i są wirtuozi. I tyle.

Proszę w kilku słowach powiedzieć, na czym polega etyka tłumacza literackiego.

Nie kłamać. Po prostu, etyka tłumacza literackiego polega na tym samym, co etyka w ogóle. Dawniej teo­ria przekładu uczyła, jak tłumaczyć zachowując ekwiwalencję, równoważność, a w tej chwili chcemy tylko, by przekładać adekwatnie, funkcjonalnie. Zatem nie przekłamywać, ale również nie kła­mać. Nie mówić „wiem”, kiedy nie wiem, nie mówić „zrobię”, kiedy wiem, że nie zrobię, bo nie umiem. Żadnego „to nie ja, to on”. Swoje winy dzielnie brać na klatę, i tyle. I być lojalnym w sto­sunku do autora. Kiedy sądzimy, że autor się potknął, nie myśleć: „A dobrze mu tak, wielki jest, to trochę zmaleje”. Sprawdzić, czy się potknął w istocie, a jeżeli tak, to rękę mu podać. No i nie kraść…

Czy w takim razie można mówić o pewnego rodzaju dekalogu tłumacza?

Tak, w zasadzie wychodzimy od Dekalogu. Niektóre przykazania omijam z oczywistych wzglę­dów, a właściwie uszczegóławiam nieco, adaptując do sytuacji: nie kradnij, nie kłam, nie miej in­nych bogów, prawda? Na przykład Mamona. Normalny Dekalog.

Otrzymuje pani od młodych tłumaczy pytania typu „jak tłumaczyć?”. I co pani im wtedy odpo­wiada?

Mam w swojej kolekcji mailowych pytań i interwencji taki list: „Witam pani profesor, ja będę tłu­maczyć tekst taki to a taki, ja tego jeszcze nigdy nie robiłam, proszę mi napisać na jakieś dwie, trzy strony, jak trzeba tłumaczyć taki tekst”.

Zabawne! I co pani na to?

Diabli mnie biorą od takich maili! Odpisuję wedle starej formuły: „Szanowna pani, podobnie jak każdy inny tekst, ten konkretny należy tłumaczyć dobrze. Z poważaniem”. No bo nie można ina­czej, prawda? Praktyczna rada – patrz, co bierzesz, czy cię materia nie przerasta i uważaj, jaki termin masz w umowie, bo on powinien być dwa razy dłuższy. Wiadomo, że ciężko dotrzymać terminu nawet rutynowemu tłumaczowi, a tłumacz początkujący zawsze potrzebować będzie minimum dwa razy więcej czasu niż zakładał. Na pewno. To ma jak w banku.

Skąd się wziął pomysł, żeby po tych wszystkich mozolnych doświadczeniach z tłumaczeniami, redaktorami itd. napisać jeszcze o tym książkę? Czy zaskoczył panią jej sukces?

Pierwszą zasadą w zawodzie lekarza jest „nie szkodzić”, u mnie pierwszą zasadą w całym działa­niu jest „nie nudzić”. Ani innych, ani siebie. Dlatego strasznie mi było trudno pisać książki po to, żeby zebrać te wszystkie litery przed nazwiskiem, konieczne z kolei po to, żeby zrobić coś sen­sownego w strukturach akademickich. Tamte książki z definicji musiały być nudne, a teraz z cie­kawości czystej poprosiłam moją ekipę redaktorów, którzy pracowali jeszcze chyba nad „Bożym igrzyskiem”, a może nawet nad którąś późniejszą książką, żeby mi pokazali, kto i jak po tych tekstach hasał. Z tym, że ostatnie figury taneczne na tych wielobarwnych palimpsestach wykonywałam już sama. Jak zaczęłam się temu przyglądać, zobaczyłam, że to jest fantastyczny materiał, mnóstwo anegdot, dowodów poczucia humoru tych wszystkich ludzi, którzy robili dopiski na marginesach. Pomału zrobiła się książka jedna, a potem druga. I tyle. Nie myślałam, że to będzie sukces wydawniczy, broń panie Boże, pierwsza miała być takim dodatkiem do promocji Wysp, bo się ukazała niemal równocześnie. A druga? Zostało mi tyle tych materiałów, wakacje były… rzadkość.

Jestem ciekaw, jak wygląda pani warsztat, ale nie w sensie techniki tłumaczeniowej, tylko do­słownym – miejsce, w którym pani pracuje nad tłumaczeniem.

Nie mam obrządków związanych z tłumaczeniem, życie mi na to nie pozwala. Mam biurko zagra­cone, mam psa, który przychodzi i trąca, mam męża, który nudzi, mam gołębie, które brudzą za oknem (śmiech). Nie mam warsztatu, takiego warsztatu z gabinetem, nie.

Nie żałuje pani czasem, że zamiast opasłych książek Daviesa nie wzięła się pani za dzieło, które­go przekład zabrałby kilka miesięcy, a nie rok czy dwa? Miałaby pani spokój, wzięła oddech i mogła się podjąć nowego wyzwania…

Nie, po krótszej książce i tak bym nie miała spokoju, bo nigdy nie mam spokoju po oddaniu prze­kładu. Zawsze jeszcze bym chciała poprawiać, zmieniać, a nie ma na to czasu. Często mnie pyta­ją: jak długo pani tłumaczyła, ile miesięcy, ile lat? A ja nie wiem, to przecież nie jest mój pierwszy ani główny zawód. Czasem czytam wywiady z pisarzami albo z tłumaczami: „Wstaję o ósmej jak Balzac, piszę do trzeciej”. Nie ma mowy, ja muszę a to obiad ugotować, a to psa wyprowadzić, mieszkanie sprzątnąć, dzieci przychodzą, listonosz dzwoni… I jeszcze uniwersytet, cała admini­stracja pierońska, którą się muszę zajmować, a tu trzeba by warsztat doskonalić i nie ma czasu. Marzy mi się czasem, żeby przeczytać coś, czego nie napisał doktorant. Nie, nie lubię tych pytań, ile to trwało, dwa lata, trzy lata? Tego nie można w ogóle liczyć na lata. Jak bym była systema­tyczniejsza, to bym może zapisywała, ile to godzin albo minut, ale nie robię tego. Nie wiem – tyle ile trzeba.

Co pociąga w pracy tłumacza literackiego, a co jest jej ubocznym i niemiłym elementem?

Plusem niewątpliwym jest to, że można późno iść spać i bardzo późno wstać. Minusem – w moim przypadku że nigdy nie ma się w kawałku tyle czasu, ile by się chciało, żeby tłumaczyć spokojnie. Że nigdy nie ma się poczucia, że już właściwie to jest to, że osiągnęliśmy perfekcję, bo nie ma perfekcji. A, i jeszcze minusem są namowy znajomych, żeby robić coś innego, bo to się nie opłaca (śmiech). Bo się nie opłaca.

Czym kieruje się pani wybierając książkę do tłumaczenia?

Tym, czym się kieruje mój wydawca, to znaczy jego propozycją. Wtedy tylko decyduję, czy chcę to robić, czy też nie. Ale mam taką anegdotę z dawnych lat, która mi służy za przewodnika w tym względzie. Kiedyś, jak już nie mogłam sobie poradzić ze strasznym bałaganem w domu, pojawiła się pani Helenka, która obiecała, że będzie co tydzień przychodzić i sprzątać. Po pierwszym sprzątaniu powiedziała: „Teraz panią biorę na okres próbny”. Zdziwiłam się bardzo: „Na okres próbny?” Ona mówi: „A pani to bierze każde tłumaczenie, które pani ktoś podetknie?” Pomyśla­łam wtedy, że właściwie to jest zdrowe podejście do sprawy. No i teraz biorę to, co uważam za wartościowe. Nie biorę prywatnych zleceń, które się ze mną nie zgadzają światopoglądowo. Na przykład jest taki Polak w USA, który napisał po angielsku bardzo paskudną, antysemicką książ­kę, i bardzo mnie namawiał, żebym to tłumaczyła. To w ogóle nie wchodzi w grę, tłumaczenie ta­kich tekstów. Mam już niejakie osiągnięcia w tym względzie, bo kiedyś mój student z dumą po­wiedział, że właśnie odmówił intratnego zlecenia, gdyż było jakieś takie paskudne. Nie można tłumaczyć niczego, z czym się człowiek nie zgadza, prawda? Poza tym nie tłumaczę książek, któ­re mi się wydają fatalnie napisane. Wiem, że sobie mogę teraz, na starość na ten luksus pozwolić, bo nie każdy tłumacz może. Ale warto pamiętać o okresie próbnym, jak powiedziała pani Helenka…

Czy istnieje książka, którą chciałaby pani już od lat przetłumaczyć, a nie było dotąd takiej okazji, albo nie znalazł się zainteresowany nią wydawca?

Książka, która jest leitmotivem mojej działalności akademickiej, to Alicja w Krainie Czarów. Pisa­łam o niej pracę magisterską, pisałam pracę doktorską, Alicją w Krainie Czarów zajęłam się w bardzo nudnej habilitacji, o której wspominałam. W tej chwili mamy dziesięć tłumaczeń Alicji w Krainie Czarów, myślę, że można by zrobić jedenaste. To nie to, że ja umiem lepiej. Ale myślę, że umiem inaczej.

Istnieje wyraźny podział na polskich tłumaczy Alicji. Jak mówiła moja babka, jest szkoła otwocka i falenicka, jedni sadzają w pierwszym zdaniu Alicję na ławce, drudzy na brzegu. Robert Stiller odsądza ławkowców od czci i wiary…

A skąd pan wie, że tam nie było ławki?

Bo uwierzyłem Stillerowi, że tłumacze w pierwszym zdaniu dali się złapać na złym tłumaczeniu słowa „bank”, sugerując się niemieckim „Bank”, i zamiast brzegu powstała ławka.

No nie, jakby było napisane, że siedziała w Deutsche Banku, to tak, ale… (śmiech).

W takim razie zawieśmy naszą rozmowę do czasu ukazania się nowej, jedenastej „Alicji w Krainie Czarów” w pani tłumaczeniu z definitywnym rozwiązaniem przez panią trwającego już od ponad stu lat sporu alicjologów.
[zredagowana wersja rozmowy przeprowadzonej przez Sławomira Paszkieta w serii „Wytłumaczenia”]
*  W Pałacu Arcybiskupów na Wiślnej mieściła się dawniej siedziba Znaku.

Wywiad w wersji drukowanej ukazał się pierwotnie w miesięczniku „Notes Wydawniczy”, Nr 10 (245) październik 2012, str. 22 – 25.

fot. Magda Karpowicz