Gdańskie Spotkania Literackie

„Z notatek tłumaczy liberatury” tekst Katarzyny Bazarnik

W przypadku tłumaczenia utworów, w których typografia jest nośnikiem treści, najważniejsze jest wierne oddanie przestrzeni i materialność języka.

Trudności tłumacza liberatury zasadniczo nie różnią się od wyzwań każdego tłumacza literatury, bo liberatura to przecież i przede wszystkim literatura, ale taka, która komunikuje nie tylko słowem, lecz także wyglądem, formą i układem tego słowa w przestrzeni, kolorem tekstu czy okładki, formatem, liczbą stron czy numeracją rozdziałów. Takie materialne, wręcz namacalne słowo kształtuje formę książki (od jej łacińskiego odpowiednika pochodzi zresztą nazwa tego gatunku), i na tę materialność języka trzeba zwrócić uwagę.

Kluczowy jest problem przestrzeni. Wiadomo, że tekst przekładu jest, mniej więcej, o jedną trzecią większy od tekstu oryginału. Jednak w przypadku utworów, w których typografia jest nośnikiem treści, sprawą zasadniczą staje się zachowanie podobnej objętości tekstu docelowego. Czasem to kwestia liczby stron, jak w przypadku „Życia instrukcji obsługi” Pereca i „Finneganów trenu” Joyce’a, innym razem długości wersu, a niekiedy wręcz konkretnej liczby znaków, jak w przypadku „Przełożonej w normie” B.S. Johnsona. Najdobitniej przekonał się o tym Jerzy Kutnik, tłumacz „Podwójnej wygranej jak nic” Raymonda Federmana, napisanej w całości na maszynie, której pierwsze wydanie z 1973 r. powielane było w formie faksymiliów. Powieść ta jest zapisem zmagań fikcyjnego pisarza z materią narracji, a graficzna forma odzwierciedla stan jego umysłu i sposób pracy. Fragmenty notatek, poszukiwań stylistycznych, różnych wersji opisów tych samych wydarzeń przeplatają się z wyliczeniami rzeczy koniecznych do przeżycia roku pracy nad książką: makaronu, sosu pomidorowego, kawy, cukru, mydła i pasty do zębów. Jak wyjaśnia tłumacz, mamy tu do czynienia ze swego rodzaju „rękodziełem, mającym cechy przedmiotu wykonanego z rzemieślniczą fantazją i niepowtarzalną w swej (nie)doskonałości precyzją dłoni mistrza”. Jednak to, co dla pisarza stanowiło przestrzeń wolności i improwizacji, dla tłumacza okazało się żelaznym pancerzem formy, którą należało odtworzyć z podobną dokładnością. Przede wszystkim trzeba było użyć czcionki Courier New , imitującej tę maszynową, a potem szukać rozmaitych rozwiązań językowych, długością zbliżonych do fraz angielskich i pozwalających zmieścić się w ramach wyznaczonych przez typografię oryginału. W sukurs przyszedł kolokwialny styl, „bezpośrednia narracja, w której nie ma żadnych utrudnień”, „lekka, prosta, banalna, normalna (…) proza”, pozwalająca na dużą elastyczność w wyborze potocznych wyrażeń, do czego Kutnik ma znakomite ucho. Prawdziwego bólu głowy dostarczyły też korekty. Bo jakakolwiek proponowana poprawka czy opustka oznaczała przerabianie całego akapitu, a niekiedy całej strony. Nawet dodanie jednej litery było problemem, gdyż wystawała nieuchronnie z bloku tekstu i trzeba było szukać możliwości obcięcia jej w innym słowie. W efekcie tłumacz przyjął na siebie obowiązki składacza i współprojektanta książki.

Ale czasami, jak w przypadku „Nieszczęsnych” B.S. Johnsona, wyzwanie i odpowiedzialność z nim związana leży po stronie wydawcy. Powieść ta, złożona z rozdziałów umieszczonych luźno w pudełku, ma w zamierzeniu autora oddawać funkcjonowanie pamięci uruchamiającej wspomnienia pod wpływem przypadkowych impulsów. Inna interpretacja wiąże jej kształt z przyjacielem narratora, który na jego oczach „rozpadał się” pod wpływem wyniszczającej choroby – podobnie jak czytana przez nas książka rozpada się w rękach, a fizyczny kształt utworu staje się metaforą opisywanej sytuacji. Jednak jej pierwsze tłumaczenie ukazało się w formie tradycyjnego tomu – najwidoczniej w latach 70. ubiegłego wieku węgierskiego wydawcy nie stać było na „przełożenie” tego materialnego gestu. Okoliczności sprawiły, że byłam zarówno współredaktorką serii, w której ukazał się przekład polski, jak i jego tłumaczką, nie musiałam więc przekonywać nikogo (poza drukarnią), że ta powieść straciłaby część sensu, gdyby ukazała się w innej formie. Jak widać, koncepcja liberatury pozwala odnaleźć się takim utworom w tłumaczeniu. Bo ich znikoma obecność na półkach księgarskich nie tyle świadczy o ich niewielkim występowaniu w ogóle, co raczej o tym, że tego typu literatura stanowi wyzwanie nie tylko dla tłumaczy.

Tekst ukazał się w dodatku specjalnym w Tygodniku Powszechnym.