Gdańskie Spotkania Literackie

„Ostatni krąg piekła” – rozmowa z Tomaszem Swobodą

Michał Sowiński, Katarzyna Trzeciak: Czy istnieją jakieś przekłady, które zadowalają Pana, jako tłumacza i zarazem krytyka przekładu?
Tomasz Swoboda: Rozumiem, że nawiązujecie do mojej ostatniej książki? Jest aż tak źle? Ależ ja się przekładami zachwycam, podziwiam je i czytam namiętnie. Nawet kiedy przywdziewam maskę krytyka przekładu, jestem na ogół zadowolony. Uwagi pojawiają się z trzech powodów. Po pierwsze dlatego, że zawsze da się zrobić lepiej; a może po prostu trochę inaczej. Po drugie, kiedy zna się oryginał, widzi się, co tam się w przekładzie wydarzyło. Po trzecie, większość moich tekstów krytycznych powstała na zamówienie „Literatury na Świecie” – a jak Piotr Sommer zamawia, to jak tu nie napisać! No więc czytam, wałkuję te przekłady, aż w końcu coś znajdę. Złośliwości, jeśli się pojawiają, to tylko jako zabieg retoryczny.

Z tego względu Pana pozycja jest bardzo ciekawa – z jednej strony zajmuje się Pan przekładem, z drugiej jego krytyką. Marek Bieńczyk stwierdził kiedyś, że tłumacz jest jak chirurg – pod jego bezwzględnym skalpelem giną całe fragmenty tekstu. Czy czuje się Pan tak czasami?
Pamiętam ten tekst, jeden z ważniejszych dla mojej translatologicznej świadomości: „Chirurg wiecznie żywy”. To metafora zapożyczona od Italo Svevo, bardzo trafna: tłumacz jako chirurg, który wycina kawałki ciała-tekstu tak, żeby to ciało przeżyło i wyglądało na kompletne. Marek Bieńczyk pisał też wtedy o polskim przekładzie „Niebezpiecznych związków”, powycinanym przez Boya, pozszywanym przez Andrzeja Siemka. Żeby pracować jako chirurg, trzeba mieć diabelską sprawność, gdzie mi tam do takich chirurgów. Tłumaczem zaś tylko bywam, może całe szczęście, bo lubię, jak mi starcza do pierwszego.

Świadomość krytyczna i teoretyczna są nieodzowne w pracy tłumacza – w Pana przypadku nie podlega to dyskusji. Ale czy można być doskonałym tłumaczem-dyletantem? Czy można tu zarysować analogię z literaturą, gdzie często zdarzają się genialni autorzy i samorodne talenty?
Zdecydowanie można. Znam takich, nazwisk nie podam. Nawet języka, z którego się tłumaczy, niektórzy znać jakoś świetnie nie potrzebują. Mówię zupełnie poważnie. Osobną kwestią jest problem, by tak rzec, nadmiernej świadomości teoretycznej, translatologii jako osobnej dziedziny, jak na moje oko przesadnie rozrośniętej. Gdyby choć połowa translatologów wzięła się za tłumaczenie, mielibyśmy prawdziwy embarras de richesse. Ale może się mylę, może mam zwichniętą optykę.

W rozmaitych teoriach przekładu badacze, mniej lub bardziej bezpośrednio, odnoszą się do Waltera Benjamina, który w „Zadaniu tłumacza” wskazywał, że żaden przekład nie byłby możliwy, gdyby, zgodnie ze swoją istotą, starał się osiągnąć podobieństwo do oryginału. Czy to oznacza, że należy wyrzec się wszelkich ambicji do upodabniania przekładu i oryginału?
Oj, nie. Tekstu Benjamina nie wolno czytać w ten sposób, bez odniesienia do jego koncepcji mesjanizmu językowego i wyrastającej z niego wizji „czystego języka”. Dopiero wtedy zrozumiemy, dlaczego – jak pisał w swojej wykładni nieoceniony Adam Lipszyc – „to dzięki soczewce przekładu odsłania się czysta językowość uchwycona w oryginale”. Ale rozumiem, o co pytacie. Przekład jest tekstem autonomicznym, ale jest to autonomia specyficzna, trochę udawana, jakby umowna, ograniczona do sfery funkcjonalności, natomiast, by tak rzec, ontologicznie wątpliwa czy wręcz nieprawdziwa.

Jednakże we wstępie do swojej książki „Powtórzenie i różnica” pisze Pan o toposie udręki, który zawładnął dyskursem o tłumaczeniu. Paul Ricoeur wspominał o pracy żałoby, na którą skazany jest tłumacz, który musi porzucić marzenie o doskonałości przekładu. Teoria przekładu wydaje się rozmiłowana w obrazach straty, zdrady, gwałtów i przekłamań. Czy to ma wpływ na pracę i świadomość translatologiczną?
Tu znów dokonałbym rozdzielenia. Na świadomość ma to wpływ przemożny – jak się domyślacie, nie jest miło żyć w przeświadczeniu, że jest się seryjnym zdrajcą, kłamcą, a zwłaszcza gwałcicielem. W pracy natomiast jest po prostu parę newralgicznych momentów: proces redakcji i autoryzacji, kiedy „przyklepuje się” te wszystkie bezeceństwa, a potem, już po publikacji, ten strach: zauważą czy nie? Podczas samego tłumaczenia tak źle nie jest. Znacie jakąś pasjonującą powieść o udrękach twórczych tłumacza, na wzór modernistycznych relacji o katuszach muzyków, malarzy i pisarzy? Chyba nikt by w taką historię nie uwierzył, bo to jednak metaforyka, która w powszechnym odczuciu odnosi się do prostej, technicznej kwestii przejścia z jednego języka do drugiego. A może faktycznie tak jest, może tłumacze wymyślają i pozują?

W tym kontekście dość ciekawie lokuje Pan samego siebie. Krytycy przekładu, jak Pan pisze, znajdują się w ostatnim kręgu piekła. Czyli właściwie jaka powinna być ich funkcja? Czy to oni powinni kształtować i wpływać na praktykę tłumaczeniową? I czy tak się dzieje dziś w Polsce?
Myślę i mam nadzieję, że tak. Wspominałem przed chwilą o tym strachu: zauważą czy nie? Kto, jak nie krytyk przekładu? Ale chodzi nie tylko o to. Trudno przecenić wpływ takiego pisma jak „Literatura na Świecie” na poziom tekstów, które powstają w naszym języku. Nie tylko przekładów, choć tu, oczywiście, ten wpływ jest największy. Dość powiedzieć, że na przykład we Francji – gdzie czasopisma kulturalne liczy się na setki! – podobnego forum wymiany myśli przekładowej nie ma. Co za tym idzie, inny jest też status samego tłumacza – u nas jednak dość wysoki. Ostatnio mamy też świetny „Przekładaniec” – pismo o zupełnie innym profilu, ale stanowi ono kolejny dowód na to, że w tej materii nie mamy się czego wstydzić.

Pojawiają się także w Polsce liczne inicjatywy, mające na celu podkreślenie wagi i znaczenia przekładu w ogóle, na przykład przy okazji festiwali literackich czy tłumaczeniowych. Czy takie dyskusje sprawiają, że jakość translacji w Polsce ulega poprawie?
To oczywiście trudno ocenić. Najprawdopodobniej efekty pojawią się dopiero za jakiś czas, logika nakazywałaby sądzić, że tak właśnie będzie. Nie zapominajmy jednak o czynnikach, które takiemu postępowi na pewno nie sprzyjają. Myślę przede wszystkim o nędzy – bo tu już nie można mówić o zubożeniu – polskich wydawnictw, o kolejnych bankructwach i upadłościach, o tym, że wiążąc koniec z końcem, oszczędzają na przekładach (czytaj: tłumaczach), o tym, że w ogóle tłumaczy się mniej rzeczy wartościowych, bo „poznikały” rozmaite programy wspierające publikacje. W tym świetle ten „translatorski zwrot” może okazać się łabędzim śpiewem. Ale na razie, faktycznie, coś się dzieje. Nawet mnie to trochę przeraża i jako miłośnik aktywności niszowych zaczynam myśleć o tym, żeby zająć się czymś innym.

W swoich tekstach pisze Pan sporo o dyskusjach wokół filozoficzności i literackości np. Maurice’a Blanchota czy Emila Ciorana. To szczególne przykłady twórców, którzy przez literaturoznawców traktowani bywają jako filozofowie i te ustalenia kształtują ich recepcję. Czy tego rodzaju klasyfikacja – dzieła literackiego jako filozoficznego – występuje już na poziomie przekładu? Jest Pan bardziej tłumaczem dążącym ku literackości czy filozoficzności tekstów?
Ta klasyfikacja – choćby na jakimś mikropoziomie cząstki tekstu – musi się dokonać w przekładzie. Muszę zdecydować, czy dane słowo lub wyrażenie ma status terminu, czegoś, co nie tyle musi brzmieć, ile znaczyć, czy właśnie ma je być dobrze słychać. Moja koleżanka z pracy, Basia Brzezicka, kończy właśnie doktorat o polskich przekładach Derridy. Wzięła też na warsztat jeden mój przekład, no i z analizy wyszło to, co właściwie wiedziałem: że tłumaczę raczej literaturę, esej, a nie filozofię czy szerzej – naukę. Uświadomił mi to już wcześniej Krzysztof Kłosiński przy okazji autobiografii Barthes’a, w której „udało mi się” zignorować kilka strukturalistycznych potworków językowych. Z drugiej strony, jestem z zawodu literaturoznawcą i czasem łapię się jednak na tym, że myślę o przekładzie tak, jakby jego fragmenty miały być cytowane w pracy naukowej, co z kolei blokuje, by tak rzec, swobodę twórczą. No i wychodzą czasem takie rzeczy trochę nijakie, ni to literatura, ni tekst naukowy.

Czy w swojej dotychczasowej pracy tłumaczeniowej natknął się Pan na jakieś niemożliwe do rozwiązania trudności?
Całe mnóstwo. Ale wtedy zawsze pozostają te niezawodne strategie: zdrada, gwałt i kłamstwo.

Skąd bierze Pan inspirację do tłumaczenia akurat tych autorów, a nie innych? Czy to Pana decyzja, czy też ktoś ją Panu narzuca (na przykład wydawca)? I czy są teksty lub autorzy, których tłumaczenia by się Pan nie podjął?
Nie mam takiego statusu zawodowego jak prawdziwi tłumacze, w związku z czym nie pielgrzymuję po wydawnictwach z propozycjami książek nie do odrzucenia, bo, po pierwsze, to by nic nie dało, a po drugie – nie mam na to czasu. Bliższa współpraca z wydawnictwem słowo/obraz terytoria pozwalała mi czasem coś tam swojego przemycić, choć były to rzeczy, które Stanisław Rosiek też lubił. A może to w ogóle były jego pomysły? Poza tym tłumaczę to, co mi zaproponują, i na ogół nie jestem wybredny – jeśli tylko dogadamy się co do ceny i terminu. Raz odmówiłem tłumaczenia jakiegoś kryminału, a raz – Lacana, ale to jeszcze na długo przed tą PWN-owską edycją. Lacana bym się nie podjął – zdrada, gwałt i kłamstwo mają jednak swoje granice.

Rozmawiali Michał Sowiński i Katarzyna Trzeciak

Tomasz Swoboda (ur. 1977) jest autorem książek „To jeszcze nie koniec?” (Gdańsk 2009), „Historie oka. Bataille, Leiris, Artaud, Blanchot” (Gdańsk 2010) oraz „Histoires de l’œil” (Amsterdam – New York 2013); laureat nagrody „Literatury na Świecie”; tłumaczył na polski między innymi Baudelaire’a, Nervala, Nadara, Bataille’a, Leirisa, Sartre’a, Barthes’a, Ricoeura, Derridy, Foucaulta, Caillois, Starobinskiego, Pouleta, Richarda, Vovelle’a, Didi-Hubermana, Le Corbusiera i Krystyny Szwedzkiej; członek redakcji „Cahiers ERTA” oraz „Schulz Forum”, profesor Uniwersytetu Gdańskiego, mieszka w wieżowcu z żoną, dziećmi i kotem.

 

Wywiad ukazał się się dodatku do Tygodnika Powszechnego.