Gdańskie Spotkania Literackie
 

Jedno zdanie: Maciej Płaza

Cykl Jedno zdanie oraz kwestionariusze tłumaczy i tumaczek, w których nominowani do Nagrody im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego opowiadają o pracy z przekładem opracowała Paulina Małochleb. Przeprowadzone przez nią rozmowy z nominowanymi pojawiają się na blogu Książki na ostro.

„Odnalezione w tłumaczeniu” prezentuje opowieść Macieja Płazy, tłumacza Wzgórza przyśnień Arthura Machena (wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy 2020), o zdaniu, którego tłumaczenie szczególnie mocno utkwiło mu w pamięci.

 

O zdaniu, którego przekład szczególnie mocno utkwił mu w pamięci opowiada Maciej Płaza, tłumacz z języka angielskiego nominowany do Nagrody za przekład Wzgórza przyśnień Arthura Machena (wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy 2020):

Zdanie, z którym kilka lat temu stoczyłem ciężki bój, brzmi tak:

The street in front of Parkes’ Guest House, grains of sand from the street coming on the grey fur of the tennis ball, the hopping under my hand idle as the conversations from the green bench before the flowerbed, red bells of the fuchsia vivid behind them and some roses and gillyflowers, the earth around the roots of everything speckled with sea shells, overhead the weathered roughcast of the wall of the house.

Otwiera ono nowelę Strandhill, the Sea Johna McGaherna, mojego ulubionego prozaika irlandzkiego. Przekład tego tekstu opublikowałem w „Literaturze na Świecie” (9-10/2018) jako Strandhill, morze. Do pracy nad nim zachęciły mnie – i zainspirowały do pewnych rozwiązań – warsztaty translatorskie, jakie prowadziłem gościnnie ze studentami prof. Ewy Rajewskiej na UAM.

Owo pierwsze zdanie, zajmujące cały akapit, ostatecznie przełożyłem tak:

Ulica przed pensjonatem Parkesów, ziarnka piasku z jezdni lgnące do szarego meszku piłki tenisowej, jej podskakiwanie pod moją ręką jałowe jak rozmowy dobiegające z zielonej ławki przed klombem, za nimi jaskrawoczerwone dzwonki fuksji oraz trochę róż i lewkonii, ziemia naokoło korzeni usiana morskimi muszelkami, nad głowami zwietrzała ściana pokryta kamyczkowym tynkiem.

Brzmi prosto? Och, nie było to proste. Ten krótki, ledwie parustronicowy utwór, a nawet samo pierwsze zdanie, odsłania pewne właściwości literackiej angielszczyzny, które w rękach pisarza tej miary co McGahern mogą doprowadzić tłumacza do rozpaczy pomieszanej z ekstazą – przede wszystkim niezwykłą zwięzłość tego języka i możność ukrycia w nim podmiotu wypowiedzi: narrator tej noweli omal zupełnie nie ujawnia się jako „ja”, mimo że stale jesteśmy świadomi jego obecności i śledzimy jego postępki. Widać tu też maestrię samego McGaherna: dziedzictwo wielkiego irlandzkiego modernizmu spod znaku Joyce’a i Becketta, ogromną precyzję stylu, niezrównane panowanie nad słowem, a także malarską – czy wręcz filmową – umiejętność komponowania opisu. Żeby rozgryźć to zdanie, całą tę scenę trzeba sobie wyobrazić, zobaczyć ją przed oczyma, podążyć wiernie w ślad za wzrokiem narratora, który swobodnie i od niechcenia opisuje, co widzi i słyszy. Wielkie, trudne, choć na pozór niegroźne pisarstwo. Ciężka praca i wspaniałe wyzwanie. Czysta radość tłumacza.