Gdańskie Spotkania Literackie

„Wyrok tłumacza” Stefan Ingvarsson

– Berg! – Co? – Berg! – Jaki berg? – Berg!

No właśnie: jaki berg?

Tłumacz jest często zupełnie niewidzialny, ale w rzeczywistości podejmuje szereg ważnych decyzji. Wręcz para się decydowaniem. Każde słowo można przełożyć na kilka możliwych sposobów, a wybór któregoś z nich wpłynie na rytm, klimat i poziom literacki ostatecznej wersji tekstu. Z tej przyczyny bezustannie zagląda się do słowników wyrazów bliskoznacznych, czyta na głos wszystkie opcje i analizuje je pod względem znaczenia oraz tego, jak brzmią i jak pasują do kontekstu. Dla osób postronnych przyglądanie się tłumaczowi podczas pracy może być dosyć zabawne. W trakcie stukania w klawiaturę oraz pilnego kartkowania przychodzi też to, co w dosłownym tego słowa znaczeniu – nieprzetłumaczalne. To, co nie ma swojego odpowiednika w języku docelowym, więc musi zostać objaśnione lub wymyślone na nowo. Dobrej literaturze szkodzi nadmiar objaśnień, więc z reguły mądrzejszym wyjściem jest wziąć głęboki oddech i zacząć eksperymentować.

Kiedy zacząłem tłumaczyć „Kosmos” Gombrowicza, wiedziałem, że mniej więcej w połowie tekstu czeka na mnie autentyczna mina. Berg Leona. Jego bembergowanie bergiem w berg. W języku polskim berg Leona to czarna skrzynka skojarzeń, skrzynka, w której dla czytelnika, dla Witolda i dla znawcy literatury aż roi się od asocjacji i intertekstualnych związków. Jednak po szwedzku berg to ett berg, czyli góra. Koniec kropka. Odwrócić wszystko i wpisać „góra” w tekst szwedzki także nie miałoby sensu. Szwedowi owe litery nie przywołują żadnych obrazów. Są nieme. Identycznie rzecz się miała ze wszystkimi innymi możliwymi do pomyślenia rozwiązaniami.

Zostawiłem więc berg nierozwiązany i kontynuowałem pracę nad tłumaczeniem. Jak tylko pojawiał się w moim pobliżu jakiś znawca Gombrowicza albo bardziej doświadczony kolega, rozprawiałem z nim na ten temat. Jednak proponowali mi jedynie nowe interpretacje oryginalnego berg. Rozwiązania rzecz jasna nie podawali. Po jakimś czasie z pewnym zawstydzeniem zacząłem podglądać mojego niemieckiego kolegę tłumacza. Przecież w niemieckim pojawiła się ta sama przeszkoda, co w szwedzkim: słowo miało już swoje znaczenie. Walter Tiel przekręcił je. Greb. Grebsen. Wprawdzie brzmiało nieco obrzydliwie, co pasowałoby do książki z jej śluzowatymi fragmentami i oślizgłością uboczną, za to nie pasowało do szwedzkiego tekstu. A raczej nie było nieodpowiednie we właściwy sposób. Jak to z reguły bywa, w końcu znalazłem się pod presją czasu, musiałem już dostarczyć szwedzkie rozwiązanie i wtedy mnie olśniło: kiedy czytasz po polsku słowo berg, brzmi ono jak bärk po szwedzku. Bärk! Bämbärka! Popróbowałem słowo w ustach i uznałem, że powinno budzić właściwe skojarzenia. I tak to teraz brzmi po szwedzku. Parę lat później to samo słowo pojawiło się ponownie, kiedy tłumaczyłem „Lubiewo” Witkowskiego, i mogłem z radością powrócić do swojej dawnej decyzji. Postanowiłem przecież, że po szwedzku zwie się to bärk. Jednak wkrótce i nad tą książką łamałem sobie głowę z powodu słowa luj. Jaki był mój wyrok w tej sprawie, to już zupełnie inna historia…

PRZEŁOŻYŁA KATARZYNA TUBYLEWICZ

STEFAN INGVARSSON jest tłumaczem i publicystą, pomysłodawcą międzynarodowego festiwalu literatury w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Sztokholmie. Przekładał m.in. Witolda Gombrowicza i Michała Witkowskiego. Był współredaktorem antologii polskiej prozy autorów debiutujących po 1989 r. oraz antologii polskiej poezji kobiecej.

fot. Cato Lein

Tekst ukazał się w dodatku specjalnym do Tygodnika Powszechnego poświęconym Gdańskim Spotkaniom Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu”.