Gdańskie Spotkania Literackie

„Siłaczka” Anna Topczewska

Był w moim życiu taki czas, kiedy zajmowałam się wyłącznie przekładem literackim – czy też raczej odwrotnie: to przekład literacki bez reszty zajmował mnie. Wypełniał moje dni, moje myśli i moje konto bankowe.

Taka niepodzielna hegemonia sztuki translatorskiej może nawet nie miałaby w sobie nic niezdrowego, gdyby owo „wypełnianie” odbywało się z jednakowym skutkiem na wszystkich trzech obszarach. Ujmując rzecz inaczej: był w moim życiu taki czas, kiedy non stop tłumaczyłam książki, natchniona i biedna jak mysz kościelna.

Po paru latach zmagań z ambitną literaturą obcojęzyczną w dosyć przyziemnym kontekście rodzimego kapitalizmu przyszło mi jednak w końcu skapitulować. Stało się nieodwracalne. Przyjęłam zlecenie na całą serię norweskich romansów kioskowych. Praca to obmierzła, ale doskonale płatna i na tyle prosta, że nie wymaga porzucenia Prawdziwej Literatury. Przygotowania były gruntowne: po pierwsze pseudonim, po drugie – ideologia.

Imienia i nazwiska na pseudonim użyczył mi pewien znajomy, który później z diabelskim błyskiem w oku rozdawał wszystkim egzemplarze autorskie, szczycąc się nie tyle nieoczekiwaną znajomością norweskiego, ile dość zaskakującym repertuarem translatorskim. Z ideologią musiałam jednak radzić sobie sama (ślęczysz trzy godziny dziennie nad najpodlejszą prozą, mózg ci wapnieje, wyczucie estetyki więdnie, przykładasz rękę do masowej produkcji chłamu, napędzasz wynaturzony rynek, ogłupiasz gospodynie i zgadzasz się na nieprzyzwoite poszerzanie pojęcia „literatura” – a wszystko to dla pieniędzy?). Żeby więc nieco uspokoić rozdygotane sumienie, obmyśliłam sobie misję – porządną misję pozytywistyczną z prawdziwego zdarzenia: a właśnie że wniosę ten kaganek, gdzie trzeba! Uzbrojona w bogaty warsztat tłumacza, z zapałem godnym lepszej sprawy poczęłam przekładać tak, aby przyszłe czytelniczki, nieświadome podstępu, z wypiekami na twarzy chłonęły nie tylko nordyckie historie miłosne, lecz przede wszystkim dobrą polszczyznę. Sypnął się zatem hojnie synonim, imiesłów współczesny, uprzedni, zakwitła melodyjna fraza…

I tak, uszczęśliwiona swym wkładem w rozwój narodu, współczesna Siłaczka godziła radośnie Colette i Dagermana z pracą u podstaw. Trwałoby to może i po dziś dzień, gdyby pewnego wieczoru w jej krakowskim mieszkaniu nie rozdzwonił się telefon… Odebrała, a po chwili zbladła: „Pani tłumaczenia odbiegają od normy, proszę coś z tym zrobić. Niech sobie pani zerknie do innych tomów z naszej serii”.

Każdy chyba musi przeżyć moment, gdy przestaje wierzyć w słonie. W tym miejscu jednak nie wypada mówić o utracie wiary, ponieważ wniosków z tej historii wyciągnąć można kilka, a Siłaczka nigdy nie była bohaterką jednoznacznie pozytywną. Teraz, po latach, przypuszczam, że w gruncie rzeczy chodzi w tym wszystkim o parę podstawowych kwestii, takich jak stosunek do czytelnika, wizja tego, czym jest literatura, i rola – nie misja – tłumacza. Mimo upływu czasu, który przeważnie niesie ze sobą przewartościowania, jedno od tamtej pory się nie zmieniło: nadal wierzę w Odbiorcę, toteż żadnego morału nie będzie.

ANNA TOPCZEWSKA – ukończyła MISH w Warszawie, pracowała jako redaktor działów iberyjskiego i skandynawskiego w „Literaturze na Świecie”. Tłumaczy literaturę piękną z hiszpańskiego, francuskiego, szwedzkiego i norweskiego. Mieszka w Szwecji, gdzie pisze doktorat poświęcony prozie Roberta Bolano.

fot. Cato Lein

Tekst ukazał się w dodatku specjalnym do Tygodnika Powszechnego poświęconym Gdańskim Spotkaniom Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu”.